niedziela, 30 września 2012

Śniadanie do łóżka #68: Śniadaniowe batony owsiane




































Nie ma dwóch takich samych dni, ale każdy poranek zaczynam tak samo. Gdy się budzę, muszę się zastanowić o której zjeść śniadanie, by z zegarkiem w ręku, dokładnie pół godziny po zażyciu tabletki na tarczycę zjeść posiłek. Jeśli zrobię to za późno to istnieje możliwość, że tabletka nie zadziała jak powinna (a ja przez cały dzień będę przez to rozdrażniona.)
Czasem to rosyjska ruletka, bo gdy łyknę tabletkę zaraz po przebudzeniu to nie wiem co się wydarzy. Może niespodziewanie ktoś ważny do mnie zadzwoni, albo moje przygotowania się przedłużą i nie zdążę sobie przyrządzić coś do zjedzenia.
Rano lubię mieć chwilę dla siebie, lubię powoli zaczynać dzień, bez zbędnego pośpiechu. To samo tyczy się śniadania, najmilej zaczynam dzień, jeśli mam czas by zjeść je z chłopakiem przy stole, przyrządzając coś pysznego do zjedzenia. On w tym czasie szykuje nam kawę.
Od jakiegoś czasu staję się kawoszem, a to wszystko dlatego, że niedawno kupiliśmy kawiarkę z której kawa wychodzi przepyszna. Pozwoliłam zostać Pawłowi ekspertem od kawy i w przyrządzanie napoju w ogóle się nie mieszam, licząc na to, że i on nie będzie mi przeszkadzał podczas gotowania (bardzo tego nie lubię).
Dzisiejsze batony powstały z myślą o takich zabieganych dniach, kiedy nie ma czasu na dłuższą celebrację śniadania przy stole. 
Mam zasadę, że nie wychodzę z domu bez śniadania, a jeśli muszę szybko coś zjeść by tabletka zaczęła działać to taki baton pod ręką i jogurt świetnie się do tego sprawdzą :)
Ich zaletą jest krótki czas przygotowania, wystarczy 10 minut na samo przyrządzenie. Powstałą masę na batony wkładamy do lodówki (najlepiej na noc, ale wystarczy chociaż godzina). Następnego dnia rano wyciągamy z lodówki i kroimy na prostokątne batoniki.
Szybko, pysznie i zdrowo (pomijając ten dodatek cukru i masła, ale coś musi "wiązać" masę, by batony się nie rozpadały).





































Owsiane batoniki z masłem orzechowym i miodem/6-8 sztuk z formy o bokach 19cmx23cm

  • 110 g płatków owsianych
  • 40 g wiórków kokosowych
  • 50 g posiekanych drobno migdałów
  • 3 łyżki trzcinowego cukru
  • 50 g masła
  • 70 g masła orzechowego 
  • 90 g miodu
  • 3 łyżki musu z jabłek lub ulubionego dżemu (można pominąć)
  1. W rondelku rozpuszczamy masło, cukier, miód, masło orzechowe oraz mus/dżem. Zajmie to kilka minut. Gdy się rozpuści zdejmujemy rondel z ognia.
  2. W czasie gdy wilgotne składniki się gotują, mieszamy ze sobą suche: płatki owsiane, posiekane migdały i wiórki kokosowe.
  3. Rozpuszczoną masę wlewamy do miski z suchymi składnikami. Wszystko ze sobą dokładnie mieszamy.
  4. Prostokątną formę smarujemy odrobiną masła i wykładamy papierem do pieczenia. Przekładamy wymieszaną masę, dociskamy łyżką wyrównując wierzch.
  5. Formę przykrywamy folią spożywczą i wkładamy do lodówki na minimum godzinę, a najlepiej na noc.
  6. Schłodzoną masę kroimy na prostokątne batony.
Tosia

piątek, 28 września 2012

Kulinarna podróż do Wietnamu, czyli jak smakuje mysz.




































Nasi wspólni koledzy, z którymi przyjaźnimy się od lat spędzili trzeci raz z rzędu wakacje w Azji. Swoje przygody opisują na blogu podróżniczym Live a life, na który Was serdecznie zapraszamy :) Pod tym linkiem możecie także zobaczyć trailer filmu z ich podróży.
W sierpniu zwiedzili między innymi Wietnam, w którym mieli okazję skosztować niecodziennych rarytasów. Opowieść o tym co zjedli jest na tyle przerażająca, a jednocześnie tak ekscytująca dla każdego smakosza, że postanowiłyśmy im dziś oddać głos, aby swoimi wrażeniami smakowymi mogli podzielić się i z Wami :




















"Jesteśmy grupką wieloletnich przyjaciół. 
Tak się złożyło, że łączy nas wspólna pasja - dalekie podróże. W tym roku naszym celem była Azja południowo-wschodnia. Zachwyciła nas ona równie mocno swoim klimatem, widokami i zabytkami, co wyjątkową i niepowtarzalną kuchnią.
O ile na co dzień korzystaliśmy z ulicznych garkuchni, opychając się przysmakami takimi jak zupa Pho, czy Bánh mì, to kilka razy wybraliśmy się zjeść rzeczy, których nie mielibyśmy okazji spróbować w normalnych okolicznościach, a dodatkowo po prostu balibyśmy się spróbować ich w Europie. 


Już drugiego dnia po przylocie zdecydowaliśmy się na spróbowane czegoś innego. Znajomy, Wietnamczyk Tom zabrał nas w godzinną podróż skuterami na przedmieścia Sajgonu, gdzie mieści się znana tylko lokalnym mieszkańcom restauracja. Na miejscu, musieliśmy zaufać Tomowi w wyborze potraw, ponieważ jak zazwyczaj w mało turystycznych miejscach nikt nie znał tam angielskiego.
Pierwsze nas stole pojawiły się żabie połówki i myszy. Przełamanie się do tych pierwszych nie stanowiło większego wyzwania, jednak co do myszy miałem już dużo większe wątpliwości. Na szczęście okazało się, że tutejsi kucharze wiedzą co robią, a mysz, przynajmniej dla mnie, była najsmaczniejszą częścią całej uczty. Wszystko było tak doprawione i przygotowane, że po samym smaku nigdy nie domyśliłbym się co jem. 
Następny był wąż, podobnie jak poprzednie potrawy był świetny. Jedyną jego wadą było to, że miał dużo mniej mięsa niż chociażby żaba. Jednak samodzielne grillowanie go pałeczkami rekompensowało to w pełni, dodawało to także wszystkiemu jeszcze więcej egzotyki. 























Ostatnim daniem miał być tzw. Rybny Hot pot, czyli po prostu zupa rybna. W szale próbowania nowych smaków zdecydowaliśmy się jednak na dodatkową ‘wkładkę’ - z krokodyla. Opinie na jej temat  różniły się w zależności od kawałka na który kto trafił. Niektóre były miękkie i smaczne, ale część na którą ja natrafiłem była twarda jak stara podeszwa. Dlatego ich przeżucie graniczyło z cudem.

Przez resztę podróży mieliśmy jeszcze parę nietypowych doświadczeń, próbowaliśmy między innymi  owadów na Khao San w Bangkoku (świerszcz smakował jak chipsy), czy wężowej whiskey w Laosie (w ogromnej butelce pełno było węży, bezgłowych jaszczurek i innych gadów). 

Chyba jednym z bardziej wyczekiwanych degustacji, była wężowa uczta w Lemat pod Hanoi. Na naszych oczach gospodyni wprawnym uderzeniem o podłogę, zabiła węża. Następnie spuściła jego krew do karafki z ryżówką, przy okazji wycinając bijące jeszcze serce. Podano je w kieliszku naszemu gościowi honorowemu. 




















Po pierwszym, nieco przerażającym, toaście delektowaliśmy się całą serią wężowych dań od zupy, poprzez wężowe sajgonki aż po smażoną skórę. Samemu jedzeniu nie można było niczego zarzucić, stopień i pomysłowość w wykorzystaniu węża była wręcz imponująca.
Mimo wszystko wyszliśmy stamtąd nieco zawiedzeni. Spodziewaliśmy jakiegoś egzotycznego rytuału, magicznej atmosfery, a nie oklepanego pokazu dla turystów z tłuczeniem węża o podłogę.
Więcej o tej i wielu innych naszych przygodach możecie przeczytać na naszym blogu."


LIVE A LIFE

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...